Pamiętam, że kiedy byłem dzieckiem w latach 80 w piątki w telewizji puszczano filmy radzieckie. Ja wołałem te zachodnie, amerykańskie, wyświetlane w sobotę wieczorem, a najlepiej westerny o Dzikim Zachodzie. Te piątkowe, radzieckie, były przaśne, a prezentowana w nich rzeczywistość depresyjna i smutna. Nie mówiąc już o tym, że fabuła zawsze jakaś kiepska była, a Indian lub płonącego wieżowca za nic nie mogłem się w nich doczekać. Ale nic innego i tak nie było w piątkowym programie, więc się wpatrywało w to, co pokazywali w „akwarium”. Z niechęcią i rezygnacją 10-latka zdarzyło mi się kiedyś oglądać jakiś film z Kraju Rad, gdzie główny bohater biega po pustyni, wspinając się na maszty osiadłych na piasku wraków statków, które nigdy już nie miały poczuć wody pod stępką i na zawsze spoczęły smutnie przechylone na kilu, zasypywane po woli przez piasek. Dopiero 25 lat później zrozumiałem, co wtedy oglądałem. Ten film to była kultowa w ZSRR „Igła” z wokalistą równie kultowego zespołu „Kino”, Wiktorem Cojem, w roli głównej. Pustynią było wyschnięte na wiór dno Morza Aralskiego, po którym hulał gorący wiatr. Nie chciałem już westernów, ani nie interesował mnie Dziki Zachód. Chciałem zobaczyć na własne oczy ten postapokaliptyczny krajobraz rodem z Mad Maxa i tak jak Wiktor Coj wspiąć się na maszty rdzewiejących statków.
Kiedy koła samolotu dotknęły w końcu nierównej płyty lotniska pewnego wrześniowego poranka w Nukus, odetchnęliśmy z wyraźna ulgą. Dopiero wtedy zorientowaliśmy się jak bardzo nasze ręce zaciśnięte były na poręczach foteli, a dłonie spociły się obficie. W sumie można by zapytać: po co ten cały stres? Zapłaciliśmy niecałe 55 USD, a lecieliśmy nowiuteńkim, dopiero co chyba odebranym z fabryki przez Uzbekistan Airways samolotem Airbusem, którego wnętrze pachniało jeszcze nowością. Specjalnie zresztą wybraliśmy lot obsługiwany tym samolotem, a nie starym radzieckim wysłużonym IŁ-62, który zasłużył na niechlubne miano „latającej trumny”. Ponadto lot był o 1 godzinę krótszy, przez co z uzbeckiej stolicy do Nukus przeskoczyliśmy w niecałe 2 godziny, a nie ponad 3 godzin, bo tyle właśnie potrzebował wysłużony Iliuszyn, żeby dolecieć ze Taszkientu na drugi koniec Uzbekistanu. Ale strach co do bezpieczeństwa uzbeckich linii lotniczych pozostał, bo jakoś nie ufaliśmy tutejszym technikom. Kto wie czy dokręcają tam jak należy wszystkie obluzowane śrubki?
Wewnętrzne loty w Uzbekistanie odlatują nie z głównego lotniska międzynarodowego, ale z krajowego Terminalu Nr 3. Terminal jest mały, stąd nie trudno nam było ogarnąć się na miejscu, tym bardziej, że z powodu wczesnej pory (ok. 6.00 rano) w holu było jeszcze bardzo mało oczekujących na oprawę pasażerów. Pomimo braku jakiegokolwiek tłoku nie uniknęliśmy i tak próby wepchania się przed nas jednej Uzbeczki, której jakoś bardzo śpieszyło się w sumie nie wiadomo dokąd i po co. Ale wpychanie się do kolejki to narodowy sport we wszystkich państwach Azji Centralnej, więc po pewnym czasie nauczyliśmy się pięknie blokować bagażem wszelkie próby ominięcia nas w kolejce, a jeśli było trzeba to i nasze łokcie szły skutecznie w ruch.
Kiedy samolot obniżał się już do lądowania w Nukus z okien samolotu widać było ciągnące się po horyzont piaski pustyni Kyzył-kum. Kyzył oznacza „czerwony”, a kum – „piasek”, ale z tak daleka pustynia wyglądała, jakby pokryta była jakimś białym nalotem lub szronem, chociaż na zewnątrz musiał już panować całkiem konkretny upał. To była sól, która wychodziła na powierzchnię pustyni. Rozwiewana silnym wiatrem niszczyła i tak już mało urodzajną glebę na polach, na których rolnicy z mozołem próbowali coś uprawiać.
Lecieliśmy do Nukus, bo to miasto położone najbliżej „brzegów” prawie już całkowicie wyschniętego Morza Aralskiego, a ono było naszym głównym celem w tej części Uzbekistanu. Chcieliśmy zobaczyć morze, chociaż wiedzieliśmy, że to już niemożliwe. Stąd też mieliśmy zacząć wracać do Taszkientu odwiedzając po drodze najsłynniejsze miasta Jedwabnego Szlaku: Chiwę, Bucharę i Samarkandę.
Ta część Uzbekistanu to tzw. Karakałpacja, a właściwie Autonomiczna Republika Karakałpacji, której stolicą jest właśnie Nukus. Nazwa tutejszej ludności pochodzi z utartej przez Rosjan określenia tego ludu jako Czarne (kara) Czapki (kałpaki), od wielkich noszonych przez nich tradycyjnie kudłatych futrzanych czap. Kiedyś bogactwem tego regionu było Morze Aralskie i jego ryby. Mówiło się, że stąd pochodzi większość konserw rybnych konsumowanych przez obywateli ZSRR. Tutejsze kombinaty rybne przerabiały tysiące kilogramów ryb dla zapracowanych ludzi radzieckich. Kiedy morze wyschło, nic Karakałpakom nie zostało, przez co jest to jedna z najbiedniejszych części Uzbekistanu. Terytorium Karakałpacji to 160 tys. km² praktycznie pustynnego terenu, który zamieszkuje jedynie 1,2 mln ludzi. Do tego zaczęły się problemy polityczne. Karakałpakom bliżej bowiem kulturowo, historycznie i językowo do Kazachów niż do Uzbeków. Podobnie jak ich kazachscy pobratymcy, byli nomadami, w odróżnieniu od bardziej rolniczych Uzbeków. Kazachów i Karakałpaków razem jest dzisiaj łącznie w Karakałpacji dwa razy więcej niż tutejszych Uzbeków. Kiedyś zresztą Karakałpacja była częścią Kazachskiej SRR, ale w wyniku bolszewickiej polityki „dziel i rządź” została dołączona w 1936 r. jako autonomiczna republika do Uzbeckiej SRR. Karakałpacy mają zatem swoje autonomiczne władze w Nukus. Mają też własną flagę, a na granicy z Uzbekistanem właściwym stoją patrole lokalnej milicji karakałpackiej. Ale ich władza jest słaba, bo Taszkient obawia się jakichkolwiek tendencji separatystycznych i irredenty, więc tłumi wszystko w zarodku. Tak na wszelki wypadek, żeby nie było tutaj w Uzbekistanie drugiego Krymu lub Donbasu. A że Karakałpacja jest na finansowej kroplówce z budżetu centralnego, władze mogą zawsze postraszyć Karakałpaków zakręceniem kurka z pieniędzmi, bez których autonomiczna republika nie byłaby w stanie przeżyć.
Lotnisko w Nukus jest tak małe, że bagaż wydawany jest na taśmociągu zamontowanym pod wiatą na zewnątrz budynku. Chwyciliśmy nasze plecaki i zaczęliśmy iść w kierunku ogrodzenia i bramy wyjściowej. Byliśmy jednymi z ostatnich pasażerów wychodzących z terminalu. Ku naszemu zdziwieniu przy bramie stał jakiś młody mężczyzna i najwyraźniej machał do nas ręką z wielkim uśmiechem na twarzy. Kiedy podeszliśmy do niego zaczął domagać się powierzenia mu naszych bagaży i zaoferował kurs samochodem do centrum miasta. Z reguły nie korzystamy z usług takich pierwszych z brzegu taksiarzy, bo orzynają oni turystów na grube pieniądze. Ale on był jedynym, który pozostał przed bramą lotniska, a wokół nie było żadnego innego środka transportu. Chcąc nie chcąc byliśmy zdani na Alego, bo tak się nam przedstawił młody Karakałpak.
Słyszeliśmy, że nad Morze Aralskie można pojechać z lokalnym przewodnikiem na kilka dni, z noclegiem w namiocie i posiłkiem przy ognisku, nad brzegami tego, co pozostało z kiedyś obfitującego w ryby morza w środku pustyni. Po wyschnięciu centralnej części morza pozostały jeszcze po stronie uzbeckiej jego dwie części: wschodnia i zachodnia, które wyglądały jak dwa nieregularne płuca. Wschodnia część również jednak szybko wyparowała i zostało już tylko zachodnie „płuco”, którego brzegi znajdują się daleko na północny-zachód od Nukus, a dojazd do nich odbywa się z powodu braku dróg trochę na około. Nie mieliśmy jednak tyle czasu, a pewnie i kwota za taką wycieczkę byłaby znacznie wyższa, bo oznaczałaby konieczność wynajęcia samochodu z kierowcą i sprzętem kempingowym co najmniej na 2 dni. Zapytaliśmy Alego czy nie zawiózłby nas zatem w ciągu jednego dnia tam i z powrotem do Mojnaku, który kiedyś był jednym z głównych portów nad Morzem Aralskim, a znajdował się jedynie 165 km na północ od Nukus. Po krótkich negocjacjach dobiliśmy targu przy cenie 80 USD za wycieczkę tam i z powrotem.
Zanim ruszyliśmy w drogę musieliśmy jeszcze tylko podjechać do domu na obrzeżach Nukus, w którym Ali mieszkał z żoną ze swoimi rodzicami. Ali przebrał się jedynie w bluzę mundurową i ruszył z kopyta, ile fabryka dała pod maską kultowego w Uzbekistanie Chevroleta Spark’a (o tym, po co była Alemu bluza mundurowa i o znaczeniu marki Chevrolet w Uzbekistanie pisaliśmy TU i TU).
Droga z Nukus do Mojnaku biegnie przez puste pustynne tereny. Monotonny krajobraz nie pozwalał na niczym konkretnym zawiesić oka. Gdzieniegdzie tylko stały jakieś domki z gliny, zamknięty i zabity dechami sklep lub stoisko z arbuzami, przy którym leniwie kręcił się sprzedający. Więcej działo się na samej drodze, bo tu jakby wszyscy użytkownicy motorów czy woźniców dwukółek z osiołkiem zmówili się przeciwko ruchowi lewostronnemu. Rzucając wyzwanie kodeksowi drogowemu śmiało jechali na czołowe zderzenie z nami, przed którym ratowały nas manewry czujnego Alego. A ten napięty siedział za kierownicą całym swoim ciałem, bo od czasu do czasu z naprzeciwko na tym samym pasie jechały nawet sporych rozmiarów GAZ-y, z którym nie mieliśmy większych szans w kolizji. Nie mieliśmy złudzeń, że Ali robi to żeby uratować nasze życie. Prawdziwym powodem było to, że jak bardzo pragnął, aby jego nowy samochód pozostał niezadraśnięty.
Cdn.
IX.2012