Jest jedna taka potrawa, która bezwzględnie kojarzy nam się z podróżami po Azji Centralnej. Jeżdżąc po Uzbekistanie, Kirgistanie i Kazachstanie uwielbialiśmy chodzić po tamtejszych bazarach. Od rewii kolorów kopców z przyprawami na stoiskach (intensywna żółć szafranu, czerwień papryki czy też czerń pieprzu) oraz drażniącego nozdrza zapachu, kręciło nam się w oczach i głowie. Stałym stoiskiem na każdym bazarze – tym wielkim Chorsu w Taszkiencie w Uzbekistanie, takim średnim w Bałchaszu w Kazachstanie, czy tym najmniejszym, jak ten w Karakol na wschodzie Kirgistanu, były stoiska z surówkami – kiszonkami. Myśl o braku higieny należy generalnie schować głęboko z tyłu głowy, bo warto skusić się na flagową, według nas, surówkę krajów byłego ZSRR, czyli marchewkę po koreańsku. Sałatka wywodzi się na prawdę z kuchni koreańskiej (a nie tak jak polska ryba po grecku :). Skąd się wzięli Koreańczycy, czyli Koryo Saram, w krajach postosowieckich wyjaśniliśmy już TU przy okazji opisywania fenomenu popularności Daowoo i Chevroleta w Uzbekistanie. Tak się jakoś złożyło, że robione przez nich surówki a la kimchi stały się bardzo popularna przekąska bazarową, ale i też zwykłą domowa potrawą.
Do dziś wspominamy smak marchewki po koreańsku z bazaru Dordoy w Biszkeku, popijanej popularnym kirgiskim napitkiem, czyli szoro (to temat na odrębny wpis), a która idealnie orzeźwiła nas i nakarmiła w ten upalny dzień. Po przyjeździe do Polski w ramach eksperymentów kulinarnych spróbowaliśmy „odtworzyć” w domu tę surówkę. Niektórzy twierdzą, że trzeba mieć specjalną tarkę i gotową mieszankę przypraw, żeby właściwie przygotować marchewkę po koreańsku. No cóż, przyprawę to myśmy kupili jeszcze w Biszkeku (chociaż w Polsce też jest do dostania), ale specjalnej tarki do zrobienia z marchewki „słomek” to już nie mieliśmy. W krajach byłego ZSRR można dostać taką tarkę bez problemu na bazarze. Jak ktoś ma dobry robot kuchenny, to pewnie znajdzie w nim odpowiednie ostrze, żeby uzyskać ten sam efekt. Ale jeśli nie, to można pokroić (poszatkować) marchewkę po prostu w bardzo cienkie paski, tak jak my to zrobilismy, albo zetrzeć na normalnej tarce na grubych oczkach.
Kiedy marchewka była już pociachana (podobnie jak nasze palce), zabraliśmy się do właściwej roboty. Surówkę przygotowaliśmy według przepisu, który znaleźliśmy na opakowaniu przyprawy. A „leciało” to tak:
SKŁADNIKI:
1 kg marchwi (już startej, ewentualnie pokrojonej)
1-2 cebule
1/2 szklanki oleju (ale nie oliwy, bo ma za intensywny smak)
3 łyżeczki cukru
1 łyżeczka soli
2-4 łyżki octu 10%
4-6 roztarte ząbki czosnku
natka pietruszki do dekoracji
2-3 łyżki przyprawy do marchewki (zamiast „kupnej” przyprawy można użyć mieszanki zrobionej ze świeżo mielonego czarnego pieprzu, mielonej kolendry, bazylii, ostrej papryki, słodkiej papryki, czasami także gałki muszkatałowej i kminku)
PRZYGOTOWANIE:
Obieramy cebulę, kroimy w ćwiartki i smażymy na oleju (ważne jest, aby jej nie przypalić, bo olej ma mieć aromat cebuli, a nie spalenizny). I teraz następuje gwóźdź programu – cebulę wyciągamy, a gorącym olejem zalewamy startą marchewkę (uwaga, bardzo się burzy). Dodajemy przyprawę, cukier, sól i wyciśnięty bądź bardzo drobno posiekany czosnek. Gdy marchewka ostygnie polewamy ją octem. Możemy jeszcze doprawić do smaku, dodać trochę więcej octu lub cukru i soli, wg smaku. Surówkę najlepiej włożyć do słoika, szczelnie ubić i zakręcić wieczko. Następnie należy włożyć słoik do lodówki, żeby surówka się schłodziła. I to tak faktycznie wszystko, więc w sumie nic skomplikowanego. Z konsumpcją najlepiej jest poczekać do następnego dnia, kiedy cała „kiszonka” dobrze się przegryzie. Przed jedzeniem możemy posypać surówkę posiekaną natką pietruszki.