Po jednym dniu w Baile Herculane i dolinie rzeki Cernei (o tym miejscu pisaliśmy TU) postanowiliśmy się przenieść nieco na zachód, w głąb rumuńskiego Banatu. Ruszyliśmy drogą przez Mehadię (na trasie szybkiego ruchu prowadzącej od Orszowej do Timiszoary), a potem drogą krajową przez Iablanitę, Prigor i Bozovici. Do tego momentu jechaliśmy niziną, ale za Bozovivi droga zaczęła się piąć w górę. Musieliśmy bowiem przejechać przez masyw Semenici, aby przez Oravitę trochę na około dotrzeć na miejsce we wsi Sasca Romana, gdzie mieliśmy zamówiony nocleg. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy wodospadzie Bigar (Cascada Bigar), który został uznany przez serwis za jeden z najbardziej unikalnych na świecie. Miejsce, gdzie należy się zatrzymać poznaliśmy po tym, że na poboczu stało już kilka samochodów, a po drugiej stronie drogi wylegiwała się wataha psów. Na szczęście zaszczyciły nas one jedynie rozleniwionym spojrzeniem. Ich brak zainteresowania naszą osobą wyjaśnił się, kiedy zobaczyliśmy wielki worek z karmą dla psów rozpruty na poboczu i kupki psiej karmy na asfalcie. Po prostu najedzone do syta nie miały już po co zaczepiać ludzi.
Wodospad to niezwykła formacja naturalna, która jak magnes przyciąga turystów i jest atrakcją parku narodowego Cheile Nerei-Beusnita. Wodospad nie jest może jakoś bardzo spektakularny pod względem wysokości czy ilości przelewającej się wody, ale jest po prostu bardzo urokliwy. Woda łagodnie spływa po owalnej skale porośniętej miękkim zielonym mchem. Z dolnej krawędzi skały spływa delikatnie, przypominając cienki woal. To daje zupełnie inne wrażenie niż widok, który zwykle kojarzymy z wodospadem – gwałtowny strumień spadający do zbiornika przypominającego bulgoczący kocioł. Chociaż nam i tak będzie się wodospad Bigar kojarzył z tym, jak Kinga wywinęła w pewnym momencie niezły piruet na śliskich kamieniach i wyładowała w błocie razem ze swoją torbą. Zanim ruszyliśmy w dalszą drogę trochę czasu zleciało nam na wstępnym wyczyszczeniu kilku rzeczy z błota i zmianie ubrania przez Kingę.
Jedną z największych atrakcji rumuńskiego Banatu jest położony w górach Aninei wąwóz rzeki Nery i to on był naszym celem. Rzeka Nera płynie z gór Semenici, ale zanim dopłynie do miejscowości Șopotu Nou musi się przecisnąć na odcinku 26 km przez wapienne płaskowyże malowniczym wąwozem. Przełom rzeki znajduje się niedaleko wsi Sasca Romana, dalej płynie już spokojnie aż do ujścia do Dunaju. W wąwozie Nery znajduje się kilka miejsc, które warto zobaczyć, takie jak Jezioro Diabelskie (Lacul Dracului) czy wodospad Beusnita (Cascada Beuşniţa).
Nocleg znaleźliśmy we wsi Sasca Romana, gdzieś na końcu rumuńskiego świata. Kamienny dom małego pensjonatu Casa Dolly znajdował się już na obrzeżach wsi. Za całkiem przyzwoity dwuosobowy pokój z możliwością dostępu do kuchni i zjedzenia sobie na tarasie zapłaciliśmy 100 lei od osoby. We wsi są jeszcze inne miejsca z noclegami, ale poza sezonem nie wszystkie one były otwarte. Gorzej było z jedzeniem. Zapomnieliśmy bowiem jakoś, że w ten weekend obchodzono właśnie prawosławne Święta Wielkanocne i wszystkie sklepy były już od popołudnia pozamykane. Nie mieliśmy zatem wyjścia i poszliśmy w Sasca Romana do jednego miejsca, gdzie można było coś zjeść – pensjonatu Cheile Nerei, gdzie raczono nas rumuńskim klasykiem – zupą z wkładką mięsną i gołąbkami sarma z mamałygą i kawałkiem (jednym!) boczku. Nawet całkiem smaczne.
Na niedziele świąteczne śniadanie następnego dnia pojechaliśmy do nieco większej wsi Sasca Montana, która ma typowy układ i urok wsi banackiej, które kiedyś zamieszkiwane były przez niemieckich osadników (Szwabów). Domki stoją wzdłuż ulicy jeden przy drugim, „dotykając” się bocznymi ścianami. Niektóry z nich obłożone były kolorowym klinkierem, ułożonym w geometryczne wzory. Na końcu głównej ulicy wsi znaleźliśmy dom, który – jak wynikało z nazwy Alte Mühle – musiał być kiedyś starym młynem. W domu tym mieścił się mały pensjonat i restauracja z niemieckim wystrojem nawiązującym do czasów osadnictwa szwabskiego w Banacie. Ku naszemu zdziwieniu pomimo tych aspiracji obsługa nie znała żadnego innego języka niż rumuński. Niemniej śniadanie było w końcu prawdziwie świąteczne.
Atrakcją naszego pobytu w tym rejonie miał być trekking do wodospadu Beusnita. Wzdłuż doliny Nery prowadzi bowiem nieźle utrzymany szlak (czerwonego paska). Można zrobić sobie wyprawę wzdłuż całego wąwozu, ale podobno zabiera to ok. 2 dni. Momentami konieczne jest też przechodzenie z jednej strony na drugą przez rzekę, a trzeba być przygotowanym na brodzenie w wodzie. Nie ma też po drodze praktycznie żadnych miejsc na nocleg, za to można rozbić się namiotem (np. przy leśniczówce Damian). Przewodniki polecają też trasę od strony miejscowości Șopotu Nou, położonej na południowym krańcu wąwozu Nery.
My zaczęliśmy naszą wędrówkę przy moście Podul Beiului, gdzie można dojechać samochodem wąską drogą przez pola i las ze wsi Potoc. Przy moście znajdują się tablice informacyjne oraz oznakowanie początków szlaków (do leśniczówki Damian, Jeziora Diabelskiego i wodospadu Beusnita). Od Podul Beiului biegnie wzdłuż brzegu Nery zagadkowa ścieżka, która prowadzi przez wydrążone przez ludzi w nadbrzeżnych skałach tunele. Ścieżką tą można dojść aż do Sasca Romana i Sasca Montana.
Przy moście zostawiliśmy samochód i ruszyliśmy w kierunku wodospadu. Trasa jest bardzo przyjemna, a szlak nie wymagający, bo nie ma na nim żadnych stromych podejść i praktycznie idzie się po płaskim wzdłuż rzeki. Po jakimś czasie dotarliśmy do pola namiotowego, za którym stało kilka domostw. Szlak biegnie tutaj na około gospodarstwa zajmującego się (teraz lub kiedyś) hodowlą ryb. Również do tego momentu można dojechać jeszcze samochodem drogą szutrową, którą biegnie szlak i tak też zrobiło kilka co leniwszych rumuńskich rodzin, które przyjechały tutaj na świąteczny spacer i grilla. Po niecałych 2 godzinach marszu od mostu Podul Beiului dotarliśmy do wylotu bocznej doliny Beusnity, gdzie minęliśmy przepiękne krasowe Jezioro Oko Byka (Lacul Ochiul Boloui) o intensywnie turkusowym kolorze wody. Idąc wzdłuż koryta strumienia poszliśmy w kierunku wodospadu. Dróżka przechodzi po dwóch mostkach nad początkiem strumienia wychodzącego z Jeziora Oko Byka, a następnie biegnie pod górę. Po jakimś czasie krajobraz „wypłaszcza” się i idziemy przez liściasty las pełny zieleni. Po 30 minutach marszu usłyszeliśmy w końcu szum spadającej wody. Dotarliśmy w końcu do wodospadu. Mieliśmy szczęście, bo byliśmy tam sami i mogliśmy zrobić zdjęcia bez zbędnych „statystów”. Dopiero w drodze powrotnej minęliśmy następnych piechurów, którzy zmierzali do wodospadu.
Łącznie z drogą powrotną zrobiliśmy 16 km. Byliśmy tak głodni, że zjedlibyśmy wtedy wszystko. Na szczęście w Alte Mühle ponownie ugoszczono nas po królewsku. Potężne łopatki jagnięce z soczystym mięsem zniknęły z naszych talerzy momentalnie. Brakowało tylko kufla jakiegoś niemieckiego piwa, ale za to na miejscu sprzedawali całkiem dobre wino rumuńskie. Jedną butelkę zabraliśmy ze sobą.