Od czasu do czasu mamy dość spędzania całego weekendu w samochodzie jeżdżąc tu i tam na około Kosowa. Tym bardziej, że od połowy lipca lato zrobiło się nieznośnie upalne (ok. 35 stopni) i w naszym czarnym Seicento bez klimatyzacji trudno jest czasami wytrzymać. Co jakiś czas robimy zatem sobie „luźny weekend”, gdzieś nad wodą. Założenie jest wtedy takie, że oprócz dojazdu na miejsce i powrotu do domu samochodu nie ruszamy. Z takim planem pojechaliśmy ostatnio nad Jez. Szkoderskie, które leży na granicy pomiędzy Albanią i Czarnogórą. Stąd blisko jest już na wybrzeże adriatyckie (25 km), ale o tej porze roku są tam tłumy. Ulcinj w Czarnogórze czy Shengjin i Velipoje w Albanii zamieniają się wówczas w miasta opanowane przez masy letników z Kosowa. My chcieliśmy uniknąć ludzi. Do tego przyjemnie jest powygrzewać się czasami nad równie pięknym jeziorem, otoczonym wysokimi górami. Przy okazji chcieliśmy zobaczyć samą Szkodrę, największe miasto w północnej Albanii, i spróbować podobno smacznych ryb z jeziora.
Kindze udało się znaleźć rewelacyjne miejsce na leniwy weekend za miastem – kemping „Lake Shkodra Resort”. Znajduje się on trochę za Szkodra, ok. 10 km od północnych granic miasta w kierunku przejścia granicznego z Czarnogóra w Hani-i-Hotit. Po ciemku trochę trudno zauważyć znak kierujący z głównej drogi na boczną kamienistą drogę biegnącą w kierunku jeziora. Po 2-3 km wertepów dojechaliśmy wreszcie do terenu pola namiotowego.
Samo miejsce nie mogło być lepiej położone – cisza i spokój, z dala od miasta. Kemping prowadzony jest przez małżeństwo: Angielkę i Albańczyka. Postarali się oni, aby miejsce to zapewniało wszelkie wygody. Ze zdziwieniem odkryliśmy np., że woda z kranu jest tutaj pitna, co nie jest powszechne w Albanii. Oczywiście można tu przyjechać kamperem albo z własnym namiotem, ale myśmy swojego nie mieli. Dlatego wynajęliśmy jeden z namiotów na miejscu. Nie był to jednak zwykły namiot, w jakim z reguły śpi się na kempingu, tylko wielkie „indiańskie” tippi, w którym stały dwa duże materace, było światło i prąd. Do tego na wyposażeniu znajdował się wentylator dla ochłody w gorące noce i dni. Obok namiotu stał stolik z ławami, a na drzewie, dającym cień dla namiotu, wisiał hamak. Czego można chcieć więcej?
Na terenie kempingu, niedaleko od brzegu jeziora, znajdowała się restauracja. Serwowano w niej oczywiście ryby i owoce morza, a także duże sałatki. Ukłonem dla pochodzenia właścicielki tego przybytku było w menu „angielskie śniadanie z albańskim akcentem”. Pod tą nazwą kryła się porcja fasolki z sosem, bekon, jajka sadzone i chleb – „prawie” jak w Londynie. Obok restauracji usypana została z drobnego żwirku plaża, gdzie zalegliśmy na kilka godzin na drewnianych leżakach pod słomianą parasolką. W takich warunkach mogliśmy spokojnie planować nasz kolejny bałkański urlop, na który jedziemy pod koniec sierpnia.
Do brzegu jeziora było z plaży ze 20 m „ziemi niczyjej”, bo widocznie jakiś pas nadbrzeża musiał zostać publiczną własnością. Z plaży do brzegu prowadził jednak drewniany pomost, a przy samym kamienistym brzegu postawiono nawet wieszak na ubrania dla kąpiących się w jeziorze. Wejście do wody nie było w tym miejscu może najlepsze (sporo kamieni), a poza tym przy brzegu było długo płytko i trzeba było się trochę przespacerować, aby woda w końcu zaczęła sięgać dorosłemu do pasa. Wszystkie te niedogodności zrekompensowała nam za to temperatura wody – była ciepła jak zupa! Przyjemnie było się zanurzyć i siedząc na kamienistym dnie po szyję w wodzie patrzeć na wysokie góry masywu Rumija, wznoszące się po drugiej, czarnogórskiej stronie jeziora.
W niedzielę pojechaliśmy zobaczyć Szkodrę. Trudno o tym mieście jednak powiedzieć coś więcej. Jego ikoną jest stara twierdza Rozafa, której obrona przez Turkami w 1479 r. przez Wenecjan rozsławiła miasto na całą Europę. Znajduje się ona nieco z dala od centrum, przy wyjeździe z miasta na wysokim wzgórzu. Z jednej strony oblewają je wody rzeki Drin, a drugiej Buny (czyli Bojany), które nieco dalej łączą się ze sobą. Mieszkańcy Szkodry najwidoczniej uważają nazwę zamku za gwarancję sukcesu jakiegokolwiek biznesu. W Szkodrze można iść zatem zrobić zakupy do sklepu „Rozafa”, potem obciąć się u fryzjera „Rozafa”, wpaść na kawę do baru „Rozafa”, a na końcu zjeść rybę z jeziora w jednej z kilku restauracji „Rozafa”.
Oprócz twierdzy i kilku przyjemnych uliczek z kafejkami w okolicy katedry i Hotelu Colosseo, miasto wyglada jak wiele innych w Albanii – nie ma na czym zawiesić oka. Przez cały dzień tętni życiem, a przez zakurzone ulice przewalają się setki ludzi. Jest jednak coś w Szkodze, co od razu rzuca się w oczy i odróżnia ją od wielu innych miast albańskich. To rowery, a raczej ich setki na ulicach. Widok, którego normalnie w Albanii lub Kosowie nie uświadczysz, i gdzie rowerzysta wyjeżdża na drogę na swoje własne ryzyko. Tymczasem w Szkodrze jakby wszyscy się zmówili i wyjechali na drogę jednośladami, chcąc odtworzyć na Bałkanach rowerową atmosferę Amsterdamu czy Kopenhagi. Rowerzyści są wszędzie i wcale nie boją się samochodów. A kierowcy nawet im ustępują.
Przed wyjazdem pojechaliśmy jeszcze do polecanych tawern z owocami morza i rybami. Ciągną się one wzdłuż brzegu jeziora w rybackich wioskach Shiroke i Zogaj, 20 minut jazdy wyboistą drogą z centrum Szkodry. Restauracje pękały w szwach. Widocznie modnie jest tutaj przyjechać na niedzielny obiad z pobliskiego miasta. Musieliśmy przez to poczekać prawie 1,5 godziny, zanim jedzenie znalazło się na naszym stole. Smakowało rewelacyjnie, ale jeżeli ktoś się spieszy i chce szybko zjeść, to nie jest to dobre miejsce w ciągu weekendu, lepiej spróbować tu zawitać w normalny roboczy dzień tygodnia. Posiedzieliśmy zatem, chcąc nie chcąc, ze 2 godziny na restauracyjnym tarasie podziwiając widok na jezioro. Wydawało nam się, że w tle tym razem widzieliśmy tzw. Alpy Albańskie, które ciągną się na północy kraju, a gdzie chcielibyśmy jeszcze pojechać.